Original fake
Gatunki, dyscypliny, nurty, style wypracowywane przez kolejne epoki dziś stały się biblioteką, wzornikiem, z którego korzystamy, miksując ze sobą wybrane elementy. Czy w czasach, które połączyły wszystko, rozróżnienie na oryginał i kopię, na prawdziwe i zafałszowane ma rację bytu? – Igor Gałązkiewicz dla (Un)common Ground.
Zobacz też:
Obserwowanie rzeczywistości jest „modą na sukces”. Skazane na porażkę są próby zrozumienia tego, co dziś jest właściwie kluczowe, nadrzędne, klasyczne, gatunkowe, wiodące. Plątanina scenariuszy, powracające fragmentarycznie wątki, zagmatwane, o niejasnej genezie potęgowanej przez ich postępującą mnogość. Czy ze współczesności wypada się śmiać, czy należy oddać ten honor potomnym? A jeżeli już, czy jesteśmy w stanie śmiać się naturalnie, czy pozostaje nam chichot wystudiowany, nerwowy? Żarty subtelne, abstrakcyjne czy dosadne, które robią sobie wycieczki poza granice dobrego smaku? Zresztą granice smaku stały się nieostre, mniej uchwytne. Podobnie jak granice poszczególnych dyscyplin.
Wewnętrzna emigracja w grę nie wchodzi. Obecnie większe powodzenie ma raczej rola wrażliwego ekspaty. Czy w czasach, które połączyły wszystko, rozróżnienie na oryginał i kopię, na prawdziwe i zafałszowane ma rację bytu?
Gatunki, dyscypliny, nurty, style wypracowywane przez kolejne epoki dziś stały się biblioteką, wzornikiem, z którego korzystamy, miksując ze sobą wybrane elementy. Na tyle świadomie, na ile nam pozwala wypracowany kapitał kulturowy. Na tyle też umiejętnie, na ile pozwalają na to środki i talent. Akceleracja motywów zapisywanych w pamięci w tak dużej częstotliwości musi rodzić zupełnie inne skojarzenia, odmienne połączenia niż w wyobraźni ludzi, którzy tworzyli nie mając w kieszeni internetu. Konstruujemy czy tylko konsumujemy?
Wymyślamy się na nowo, a może tylko zmieniamy minimalne 3% swoich projektów niczym Virgil Abloh, który uważa, że to wystarczy? A może od 5 do 15% jak MSCHF w przypadku jednego ze swoich pierwszych projektów – Times Newer Roman? Kolektyw postanowił zmienić proporcje klasycznego fontu Times New Roman, tak by mniej znaków zmieściło się na stronie w edytorze tekstu. Do zapisania Kamienia z Rosetty nie nadałby się, ale poszerzony krój pisma doskonale sprawdzi się, gdy zechcemy napompować objętość dokumentu. Proporcje Times New Roman zmieniono (bazując ze względów prawnych na kopii Nimbus Roman No. 9) na tyle subtelnie, by machinacje prawie nie były zauważalne.

MSCHF bawi się w semantyczne rozgrywki, używając kolejnych formatów, kodów kulturowych, estetycznych, produktów, chwytów marketingowych, artystycznych i komunikacyjnych strategii. Po czym tworzy z nich projekty, które pokazują dzisiejszy świat w ironiczno-rozrywkowej formie. Zniuansowane patenty artystyczne i dbałość o szczegóły niczym w przypadku marki komercyjnej podbijającej rynki. Trollowanie, ale estetycznie wysublimowane, nowatorskie, sięgające po takie same formy ekspresji, które stosowali Marcel Duchamp, Andy Warhol czy Banksy.
MSCHF (mischief), czyli w wolnym tłumaczeniu „psota”, bardzo dobrze określa intencje, jakie przyświecają nowojorskiemu kolektywowi. Założone przez Gabriela Whaley’a w 2016 roku studio tworzy kolejne, komentujące współczesną kulturę masową projekty, wykorzystując zapożyczony z mody ulicznej system „dropów”. Prześmiewa gorączkę kooperacji między markami/artystami i ich wspólne edycje produktów, których nikt nie jest w stanie policzyć (a które przecież miały być emanacją wyjątkowości). Porcjuje cudze dzieła sztuki. Tworzy własne, by pomóc spłacić długi medyczne amerykańskim obywatelom oraz generuje bota, który wysyła zdjęcia stóp.
W ich strategię artystyczną wpisany jest także godny uwagi zmysł obserwacji. Kolejne projekty w ironiczny, wręcz prześmiewczy, ale przy tym mądry sposób komentują rzeczywistość, nasze małe i wielkie konsumpcyjne namiętności. Fetysze współczesności, bolesne tematy społeczne, wątki polityczne. W projektach MSCHF jest wszystko, czym żyje dziś kultura masowa. A jak wiadomo, żyje często ponad stan, więc materiału źródłowego nie może zabraknąć. Istotna jest jednak przemyślana selekcja wątków, która w innym trybie prezentacji nowych „dropów” niż regularny, codwutygodniowy zamieniłaby się w chaotyczne grę.
Umiejętności komentatorskie sztuki są nie do przecenienia. Błyskotliwość metafor i snajperska skuteczność w namierzaniu sedna sprawy czynią z niej niewyczerpane źródło wiedzy o świecie i ludziach. Internet wpłynął na sposób, w jaki żartujemy, a same twarde żarty i śmiesznostki robią kariery nie tylko lokalnie, ale i globalnie. Czasem tylko zostają sformatowane do specyfiki kulturowej. Żarty artystyczne, podobnie jak te codzienne, mają nieskończenie różny charakter. Czasem są clou dzieła, jego strukturą, a czasem niuansem, przesunięciem, mikrointerwencją, dzięki której całość zaczyna drgać, pulsować i intrygować.
Muzeum fałszerstw
Myślę, że Andy Warhol byłby dumny z bezczelności, z jaką MSCHF tworzy sztukę. W dobie festiwalu wrażeń artystycznych, nagich królów, geniuszy rodem ze strategii marketingowych ich dzieło jest niczym studium przypadku o tym, jak łatwo można manipulować w świecie artystycznym i jak bardzo wartość bywa umowna lub abstrakcyjna. Szczególnie w dobie sztuki NFT. Obecnie to estymacja (tak indywidualna, jak zbiorowa) częściej oddziałuje na naszą percepcję niż percepcja na estymację. Może zatem nasze wyobrażenia o posiadaniu oryginału są cenniejsze od rzeczywistości? A nieostre granice, aspiracje, wartości wyobrażone, loterie bardziej nęcące? Nie, zakorzenienie w świadomości zbiorowej wartości oryginału jest zbyt wielkie. Wyrugowanie go doprowadziłoby pewnie do globalnej zapaści gospodarczej.
Museum of Forgeries to praca, a właściwie tysiąc prac, z których tylko jedna jest oryginalna. Reszta to zręcznie spreparowane (postarzone specjalnymi chemikaliami) falsyfikaty rysunku Andy’ego Warhola zatytułowanego Fairies. Kolektyw MSCHF nabył na aukcji autentyczną pracę artysty za około 20 000 USD i przemieszał ją z podrobionymi. Jak zapewniał, na etapie dystrybucji świadomie stracił rozeznanie, która z prac jest prawdziwa. Cena jednostkowa z tej liczącej tysiąc egzemplarzy serii wynosiła 250 USD. Łatwo więc policzyć, że nowojorczycy pomnożyli wartość dzieła ponaddwunastokrotnie. Nie musieli też długo na to czekać, bo cały nakład sprzedał się momentalnie. Co jest dziełem Andy’ego Warhola, a co MSCHF? Czy w tym procesie istotniejsze jest nakładanie na siebie warstw intelektualnych, semantycznych? A może działa są jak samozwańcza „niemożliwa kooperacja”, w ramach której potencjał dwóch marek daje efekt znany ze świata kolaboracji, edycji, kapsułowych kolekcji?

Pojęcie „autentyczności” jest zdradliwe, niepewne. Samo w sobie jest fetyszem, marzeniem, ale i słowem wyświechtanym. Unikatowość intelektualna, wartości etyczne, wyjątkowe materiały. Co czyni przedmiot autentycznym? Jego rzadkość, funkcjonalność czy możliwość transmitowania i pobudzania emocji?
Museum of Forgeries nie jest dziełem odkrywczym. Jego autorzy, jak przypuszczam, nie mieli nawet ambicji, by takie było. Temat napięcia pomiędzy oryginałem a kopią ćwiczył wcześniej cały zastęp artystów. Nie zmienia to faktu, że dobrze obrazuje mechanizmy rynku sztuki, czy nawet szerzej – mechanizmy „czasów wszystkiego”, w których marki muszą wymyślać coraz to nowe patenty na dystynkcję swoich produktów. Dziś sztuka opanowała niemal do perfekcji strategie marketingowe, wdrożeniowe i dystrybucyjne widziane do tej pory głównie u marek komercyjnych. Kiedyś seria zdjęć, album, litografie, sygnowane memorabilia, dziś szeroki merch. Cała gama produktów, które sprzedawane są z artystyczną sygnaturą. Stopień esencjonalności albo wysokość próby jest wprost proporcjonalna do ceny. Warholowskie marzenie o masowości sztuki przybrało obecnie formę i skalę, której sam artysta nie byłby sobie w stanie wyobrazić. Obecne przesycenie wzajemnych zapożyczeń czy połączeń powoduje, że trudno jest jednoznacznie określić ten projekt i jest to bardzo symptomatyczne. Mniej istotne jest jednak, czy będziemy go postrzegać jako dzieło konceptualne, pop-artowe, krytyczne, prowokacyjne. Prościej będzie uznać je za element strategii brandingowej, która korzysta z artystycznych narzędzi. MSCHF ma potencjał być zarówno nowym Supreme czy Palace, jak i Andym Warholem.
24-Seven, 7-Eleven, 8-Twelve
Większość dotychczasowych aktywności kolektywu przybierała wirtualne formy aplikacji, programów, stron internetowych bądź fizycznych produktów. MSCHF nie tworzył do tej pory instalacji. Zapewne jedną z przyczyn była pandemia. Debiut w przestrzeni Nowego Jorku jest de facto przeniesieniem dotychczasowej praktyki na grunt miejski. Dlatego i tym razem mieliśmy do czynienia z pop-artowym konceptualizmem i „pożyczaniem” od znanych marek ich wizerunku. Począwszy od symulakrum sklepu spożywczego międzynarodowej sieci 7-Eleven przemianowanej tu na 8-Twelve (by nie trzeba było odbierać pozwu sądowego) po firmę Nike. W środku 8-Twelve znajduje się samoobsługowa maszyna, która przyjmuje tylko banknoty o nominałach 2 i 20 USD. A w niej produkty do złudzenia przypominające znane produkty takie jak Mountain Dew, Pringles, Skittles. Zamiast oryginalnych nazw pojawiają się stylizowane na nie napisy „MSCHF”. Jednym z zabawniejszych akcentów jest umieszczona w witrynie, fałszywa reklama lodów w kształcie głowy Jeffa Bezosa. O potencjalnym słodkim smaku rewolucji lub kwaśnych, perwersyjnych nutach przejrzałej fazy kapitalizmu przypomina napis: „Eat the Rich!”. Zresztą w gąszczu „reklamowanych” produktów można doszukać się innych haseł o podobnym zabarwieniu, np. „Deep Fried Capitalism”.

Nie wierzę w krytykę, która nie ma w sobie nic z flirtu. Dlatego ten projekt jest dla mnie dość przekonujący. Z jednej strony naśmiewa się z bezrefleksyjnego konsumpcjonizmu, z drugiej jest nim szczerze zafascynowany. Ta makieta sklepu z urządzeniem wydającym produkty jest jak smutny hołd złożony wernakularnej Ameryce z całą jej kolorową fasadowością. Zbiorowe fantasmagorie o sukcesie i okazji tworzą z tego miejsca „sklep potiomkinowski”. To miejsce jest jednocześnie odwróceniem koncepcji instalacji artystycznej budowanej pod instagramowe algorytmy oraz jej modelowym przykładem. Zakamuflowane, by obnażać. Jest kolorowe. Spełnia ambicje i marzenia nowego pokolenia konsumentów o „konsumpcji artystycznej” niczym wybitnie masowe obiekty kolekcjonerskie, takie jak buty Yeezy Kanyego Westa, płatki śniadaniowe Reese’s Puffs KAWSa, woda Evian Virgila Abloha czy kubki fragment design dla Starbucksa. Symptomatyczne jest, jak bardzo artyści wizualni i projektanci stali się superbohaterami naszych czasów, a także jak sztuka stała się nowym marketingowym „seksem”. Sygnatura na tekturze powielana w nielimitowanych wydaniach limitowanych edycji. Precedens polegający na stawianiu zwykłych przedmiotów na piedestale nie jest zabiegiem nowym (o taką woltę trudno posądzić czasy, w których konsumowane jest wszystko, łącznie z osiągnięciami samej sztuki). Pierwszy był Andy Warhol. Jego słabość do kolorowych opakowań amerykańskich produktów można śmiało określić fascynacją. Dawał temu wyraz podczas niemal całej swej kariery, a w skondensowanej formie podczas ekspozycji The American Supermarket w galerii Bianchini w Nowym Jorku. Przestrzeń została tam zaaranżowana jak sklep, a pośród dóbr można było znaleźć ciasteczka czy cukierki Claesa Oldenburga albo mięso (z ręcznie malowanej żywicy) Roya Lichtensteina. Pojawiły się też prace samego Warhola, choćby puszki zupy Campbell. Te ręcznie malowane sprzedawane były za 1500 USD, a „zwykłe”, wprost z prawdziwego supermarketu, za 6. Niemal pół wieku oryginałem stały się warianty ręcznie malowane, choć to one udawały pierwowzór. MSCHF gra (najpewniej świadomie) tymi odniesieniami, pokazując, że od dziś takie „sklepy” istnieją naprawdę.

ący wystawę), źródło: https://chrysler.emuseum.com/objects/57569/the-grand-opening-of-the-american-supermarket
W projekcie MSCHF pojawiają się też pewne podobieństwa do otwartego w 1986 roku w nowojorskim SOHO Pop Shopu – autorskiego butiku, który stworzył Keith Haring, by sprzedawać w nim szerokiej publiczności swoją sztukę. Asortyment składał się z plakatów, przypinek, koszulek czy bluz. Poza jego projektami pojawiały się tam rzeczy z twórczością jego kolegów z Club 57 – Basquiata i Kenny’ego Scharfa. Rok później podobny sklep pojawił się także w Tokio. Haring jest prekursorem tworzenia artystycznych edycji produktów i sklepów artystycznych. W tym przypadku zbieżna jest bardziej forma niż treść i cele. W przypadku projektu z lat 80. istotniejsze było poszerzenie obiegu sztuki, zwiększenie dostępności do niej. Dzieło MSCHF jest raczej komentarzem do tej idei. Zrealizowanej jako nawiązanie, choć w pełni skomercjalizowanym.
Choć 8-Twelve miał realizację fizyczną, to jego odbiór zapośredniczony był przez internet, a zwłaszcza Tik Tok. Sklep z przekąskami wyglądał jak zakamuflowane wejście do baru speakeasy, ale więcej w nim było ze „sklepu z pamiątkami”, ponieważ zakupione w nim słodycze, napoje czy chipsy niemal natychmiast pojawiły się na platformach aukcyjnych takich jak StockX. Co więcej, po zamknięciu tego osobliwego przybytku mikrostrona poświęcona projektowi odsyła właśnie do wspomnianej platformy. Koło się zatem zamyka: produkty obrazujące nobilitację zwykłych rzeczy ulegają transformacji w artefakty. Ot, dzisiejsza codzienność, która miarowo skraca i multiplikuje ten proces. Zabawne.
Dzielenie i mnożenie podwójnej tożsamości
Granica pomiędzy stylem a powtarzalnością jest cienka jak ostrze skalpela, którym MSCHF pociął jedną z prac Damiena Hirsta. Do twórczości Brytyjczyka można mieć stosunek ambiwalentny, ale nie można mu odmówić poczucia humoru, autonomiczności i umiejętności żonglowania motywami wedle własnego uznania. Niezależnie czy są to kolorowe kropki, motyle, emoji na płycie Certified Lover Boy Drake’a, czy diamentowe czaszki. Dzieła takie jak Pharmacy oraz cykl Natural History zapewniły mu niewątpliwe miejsce w kanonie sztuki. Hirst jest jednak przykładem artysty, który jednocześnie powiela określone motywy (bo wie, że działają jak flagowe produkty) oraz wymyśla się na nowo. Na pewno tworzy nowe formy ich prezentacji. Działa jak firma produkująca sztukę i artysta, który sam sobie udziela licencji na kolejne produkty. Wspomniana instalacja zatytułowana Apteka jest dla mnie współczesną odpowiedzią na The American Supermarket Warhola, choć artysta powołuje się na dadaistyczne wpływy Duchampa. Dziś świat jest na haju, sztuka ma działać jak lek na pospolicenie i wzmacniać przeżycia. Niewiele ma to wspólnego z arteterapią, bardziej z imersyjnym przeżyciem, teatrem i transakcją. Kolekcjonowaniem przedmiotów budujących kapitał kulturowy. Estetyczne puzzle tworzą obraz nas samych jak na niegdysiejszych portretach malowanych na zamówienie.

Akcja MSCHF była świetna, jednak podobne działanie Hirsta jest bez wątpienia jeszcze lepsze. Nie uprzedzając faktów, spójrzmy na proces rozbrajania dzieła sztuki, jego sekularyzacji. Nowojorczycy zakupili za 30 000 USD pracę L-Isoleucine T-Butyl Ester. Typowe dla Hirsta kolorowe kropki ustawione równo w rzędach. Dokładnie osiemdziesiąt osiem kropek. Na drzeworyt nałożono siatkę, by każdy z wyciętych elementów miał ten sam format. Następnie wystawiono na sprzedaż każdą z kropek z osobna, z jednostkową wyceną opiewającą na 480 USD. Po niecałej minucie (typowe dla prac tego studia) wszystko się wyprzedało. Starannie odseparowane fragmenty to jedno, ale przecież pozostało tło z sygnaturą. Ogołocony, podziurawiony arkusz nie został potraktowany jak produkt uboczny. Został wystawiony na aukcji internetowej, która trwała dziesięć dni. Licytacja zamknęła się na kwocie 261 400 USD. Jak łatwo policzyć, akcja przyniosła MSCHF 303 640 USD. A podobno integralność dzieła jest największą wartością… Najbardziej symptomatyczne jest jednak to, że nabyte kropki pojawiły się od razu na eBayu, gdzie były kupowane po cenie wielokrotnie większej względem wyjściowej.
A sam Hirst? Latem 2021 roku, rok po premierze Severed Spots MSCHF zaprezentował projekt The Currency. Tytuł projektu jasno określa pole artystycznych poszukiwań: sztuka jako waluta oraz charakter ich wzajemnego obiegu. Dlatego Hirst stworzył serię prac (tak, z kropkami), które są rodzajem pieniądza. Ceny 10 000 unikalnych, ręcznie malowanych kart o formacie A4 zaczynały się od 2000 USD za egzemplarz. Dzieła, choć oparte na tym samym motywie, różnią się wartością, czyli de facto nominałem. Zabezpieczenia rodem z banknotów – hologram z wizerunkiem artysty, znak wodny z przekazem oraz mikrodotka.
NFT – hybryda sztuki tradycyjnej – daje kupującym wybór, w jakiej finalnie formie chcą nabyć dzieło. Czasu na zastanowienie jest całkiem sporo – rok. W przypadku decyzji o zachowaniu pracy fizycznej zrzeka się prawa do NFT. Jeżeli postanowienie jest odwrotne, spaleniu ulega dzieło na papierze. Dualizm jest działającą na wyobraźnię ilustracją „nowego”, czyli w tym wypadku świadomej akceptacji, że sztuka może być posiadana w formie zapisu cyfrowego. Nie jest to oczywiście najbardziej nieuchwytna artystyczna forma – konceptualizm ćwiczył już naszą skłonność do kolekcjonowania czystych idei. Pytanie brzmi, co będzie warte więcej i w jakiej perspektywie czasowej?

Ciekawe jest napięcie pomiędzy sztuką a pieniędzmi. Historia ich wzajemnych relacji jest burzliwa, pełna napięć, dumy, uprzedzenia, miłości skrytej i jawnej. Sztuka wygładza pieniądze, legitymizuje je, często bywała środkiem politycznej czy religijnej perswazji. Sztuka jest zatem rodzajem waluty, aktywu. Jej wartość nabywczą można mierzyć na kilku poziomach. Najbardziej oczywisty jest ten czysto transakcyjny – zakup/licytacja dzieła. Jak się jednak okazuje sztuka może emanować w czasie i przestrzeni, nie będąc nawet w posiadaniu konkretnej osoby. Buduje marki miast, marki państw, wzmacnia marki komercyjne. Sztuka jako waluta, choć jest narażona na fałszerstwo, cieszy się dużym zaufaniem społecznym i stabilną wartością. Czym jednak jest owa wartość? Jak uchwycić, to co ważne, nieprzemijalne? Z pojęciem ważności, skończoności, dewaluacji mierzyć się musi każda wyjątkowość. Abstrakcyjna bezcenność ustalana jest przecież także arbitralnie. Jest umową społeczną.
Sztukę wymyślono wcześniej, ale to pieniądze zwykle mocniej rozpalają wyobraźnię. Hirst w swojej twórczości niejednokrotnie zadawał pytania o rolę sztuki w społeczeństwie, a także o pewne przyzwyczajenia kulturowe oraz schematy. The Currency jest rodzajem symulacji, a stworzone dzieła pełnią rolę „waluty artystycznej”. Artysta przy tym projekcie współpracował z firmą Heni, która jest połączeniem agencji kreatywnej, platformy technologicznej, wydawcy i analityka danych dla świata sztuki. Zajęła się dystrybucją prac, ich katalogowaniem, klasyfikacją oraz analizą danych z rynku. Algorytm „prześwietlał” każde dzieło pod względem jego rzadkości mierzonej gęstością kropek, doborem kolorów oraz słów użytych w tytule.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy od premiery The Currency sprzedaż osiągnęła pułap ponad 25 milionów USD. Na rynku wtórnym zdarzały się transakcje dzieł w wariancie NFT, których uzyskana kwota była nawet dziesięciokrotnie wyższa od pierwotnej.
Wspomniane słowa zawarte w każdym z dzieł to fragmenty ulubionych piosenek Hirsta. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zdał śpiewająco test na artystę NFT. Ciekawe, czy w jednym z tytułów znajduje się zapis z refrenu Paper Planes M.I.A.? Choć utwór ma przekaz polityczny, to jego słowa pasują, nomen omen, kropka w kropkę.