Nieustanna potrzeba tworzenia. Rozmowa z Anną Halarewicz
O modzie, luksusie i sztuce. O nieustannej potrzebie tworzenia i poniemieckich bunkrach. Z Anną Halarewicz rozmawia Maja Wolniewska.
Zobacz też:
Niedawno wyszło nowe wydanie „Przeminęło z wiatrem” z twoimi ilustracjami. Muszę o to zapytać, bo ja sama mam dość niezdrowe podejście i do książki, i do filmu – powieść Mitchell czytałam już chyba trzy razy. Jaki ty masz do nich stosunek?
Mam bardzo żywy obraz filmu w głowie, pamiętam, jak oglądałam go, będąc dzieckiem… Wiedziałam, że prace muszą powstać szybko, zdawałam sobie sprawę, że nie dam rady przeczytać kolejny raz książki w tak krótkim czasie, obejrzałam więc jeszcze raz film. Okazało się, że nie miałam wrażenia upływu czasu, wydawało mi się, jakbym oglądała go dopiero co. To też pokazuje, że w natłoku wszystkich hollywoodzkich produkcji, niezwykłego rozwoju branży filmowej, ten obraz w ogóle się nie zestarzał. Sam pomysł ilustracji też był bardzo filmowy – oglądając „Przeminęło z wiatrem” często zatrzymywałam materiał, chcąc dosłownie przenieść konkretny kadr na język ilustracji. Do „Przeminęło z wiatrem” mam więc stosunek bardziej obrazowy, zresztą film jest już tak mocnym elementem popkultury, że trudno jest się od tego obrazu odciąć. Kadry, obrazy z tego filmu są z nami właściwie cały czas, nawet w memach pojawia się słynne „pomyślę o tym jutro”. Nigdy też przecież, poza jakimiś teatralnymi odniesieniami, nie powstał remake. Reżyserzy mieliby ciężkie zadanie, próbując obecnie zmierzyć się z takim wyzwaniem w kontekście pierwowzoru.
Czy pracując nad ilustracjami do książki pracujesz inaczej niż zwykle? Czy praca dla konkretnego wydawnictwa różni się od innych zleceń? Wydaje mi się, że nie – w końcu zawsze, niezależnie od tego, czy rysujesz na pokazie mody, czy realizujesz zlecenie dla konkretnej marki, starasz się opowiedzieć jakąś historię. Czy tak faktycznie jest?
Zaczynałam właściwie jako ilustratorka książek, zajmowałam się przede wszystkim ilustrowaniem książek dla dzieci. Tak, ilustrowanie literatury czy bajek jest opowiadaniem historii… Ilustrując bajki czy literaturę tworzy się nieraz bardziej rozbudowane sceny-historie, w przypadku ilustracji mody często chodzi o działanie wrażeniowe. Nie lubię budowania scen czy alegorii i nie jestem w tym dobra. Rysuję przede wszystkim wrażeniowo – liczy się dla mnie postać, na której twarzy przedstawiam konkretne emocje, czy też klimat całości, odzwierciedlony dodatkowo przez kolor. Lubię niedopowiedzenie, dynamikę kreski, która sugeruje odbiorcy pewien nastrój lub klimat. W ilustracji książkowej istotna jest jednak fabuła, konkretna scena. W przypadku „Przeminęło z wiatrem” w pewnym sensie uproszczeniem było dla mnie postanowienie, że będę inspirować się kadrami z filmu. Zdecydowałam się na taki zabieg między innymi dlatego, że, jak już mówiłam, film bardzo mocno wrósł w moją świadomość – nie wyobrażam sobie, aby postacie wyglądały inaczej niż w filmie. Kiedy myślę o Scarlett, zawsze widzę Vivien Leigh, a Rhett zawsze będzie Clarkiem Gable. Nie chciałam więc kreować swoich własnych, nowych postaci. Przez to uprościłam sobie budowanie konkretnych scen – już od dawna dążę do minimalizmu, tak by paroma kreskami oddać jakąś postać i nastrój. Staram się nie dzielić prac na „moje”, „ilustracje książkowe” czy inne realizacje, więc nawet podczas odtwarzania konkretnych kadrów z „Przeminęło z wiatrem” starałam się nadać ilustracjom bardzo indywidualne cechy związane z moim stylem.
Szukając informacji o tobie często można natknąć się na określenie „Anna Halarewicz – ilustratorka modowa”. Czym różni się ilustracja modowa od innych prac graficznych czy rysunkowych? Czy takie kategoryzowanie jest w ogóle potrzebne?
Myślę, że to nie jest dobre rozgraniczenie, zresztą przylgnęło do mnie szybciej niż ja sama zajęłam się akurat tą dziedziną. Samo rysowanie kobiet w pewnej konwencji, długonogich, lekkich, wyidealizowanych, od razu wtłoczyło mnie w kategorię „ilustratorki mody”. Pamiętajmy też, że to określenie ma różne wymiary i kategorie. W ogóle wydaje mi się, że obecnie mamy do czynienia z większą swobodą i artyzmem, jeśli chodzi o ilustrację mody. Obecnie na ilustracjach tego typu nie muszą się pojawiać „długonogie piękności” czy oddane w sposób realistyczny ubranie – tym zajmuje się bardziej rysunek żurnalowy. Dla mnie ilustracja mody jest osobną dziedziną sztuki, ale ta łatka powoduje, że sama zaczynam z niej czasami uciekać. Sama moda jest dla mnie dodatkiem, ubrania, które pojawiają się w moich pracach, tych tworzonych nie w ramach jakiejkolwiek współpracy, są elementem drugoplanowym, uzupełniającym pewną postać. Nie maluję aktów, więc postać jest w coś ubrana, ale moda w tym wypadku jest zdecydowanie w tle, jest drugorzędna. Nie jestem osobą rysującą sylwetki z konkretnych sezonów modowych, nie rysuję trendów, w mojej opinii podchodzę zdecydowanie szerzej do tego tematu. Ważny jest dla mnie psychologiczny aspekt, oddanie emocji i, jak już mówiłam wcześniej, konkretnego nastroju.
Dużo marek i projektantów zaprasza ilustratorów na pokazy mody. Dlaczego? Żyjemy w czasach niezwykłego postępu technologicznego, właściwe każdy może obecnie zrobić zdjęcie świetnej jakości. Czemu marki decydują się na współpracę z artystami?
Tutaj dochodzimy do sedna tego, czym jest ilustracja mody – to nie jest przerysowanie zdjęcia, a tym bardziej nie jest to fotograficzne oddanie rzeczywistości. Myślenie, że ilustrator będzie pełnić rolę reportera, będzie utrwalać rzeczywistość 1:1, jest błędne. Każdy ilustrator powinien mieć swoją charakterystyczną linię, kreskę, charakterystyczny styl. Rysując na pokazie mody, na którym tworzy się dodatkowo w niezwykle szybkim tempie, ilustrator oddaje charakter wydarzenia. Teraz to działa w drugą stronę – żyjemy w świecie przesyconym fotografią, dodatkowo mamy dostęp do narzędzi pozwalających na łatwy i szybki retusz każdego zdjęcia. Ilustracja mody też zaczyna ewoluować, łączy w sobie kolaż czy formy przestrzenne. Nie wynika to ze znudzenia tą formą wyrazu, ale, szczególnie w modzie, każdy stara się być oryginalniejszy. Nawet same zaproszenia na pokazy są coraz bardziej wymyślne, trójwymiarowe, interaktywne. Zaproszenie do współpracy ilustratora pozwala zobaczyć świat oczami artysty, zresztą dynamika rysowania na żywo jest nie do podrobienia. Oczywiście, można na zdjęciu oddać charakter pokazu, ale zawsze będzie to w pewien sposób odtwórcze. Na pokazie mamy modelkę, która idzie po wybiegu przez kilka sekund – takie rysunki mają dla mnie niezwykłą wartość, uchwycenie takiego zjawiska jest bardzo autentyczne, mimo że może nie być doskonałe.
Pamiętasz swój pierwszy pokaz, na którym rysowałaś?
To było pewnie około 10 lat temu, na jednym z łódzkich fashion weeków. Rysowałam wówczas nie patrząc na kartkę. Takie ćwiczenia zdarzało mi się robić także ze studentami: szybkie rysunki, bez oszukiwania, jakim jest patrzenie na papier. Artyści są w stanie z pamięci, nawet z zamkniętymi oczami, narysować ludzką postać, ćwiczą się w tym latami. Chodzi o to, żeby jak najwięcej patrzeć na rysowany obiekt, a jak najmniej na kartkę. Takie rysunki dla mnie są bardzo istotne mimo swoich niedoskonałości, choć bez odpowiedniego kontekstu mogą być mylnie odebrane.
Marki, dla których pracujesz, to często marki luksusowe, należące do światowych koncernów. Jak wygląda współpraca z marką, która ma pewne standardy i określone wzorce? Czy marki tego typu łatwo otwierają się na nowe doświadczenia, czy poszukują nowych treści? Czy jest to zależne od rynku (np. czy polski oddział Omegi będzie prowadzić kampanię spersonalizowaną dla polskiego odbiorcy, różniącą się tym samym od kampanii np. francuskiej)?
Kiedy marka podejmuje współpracę z danym ilustratorem, ma świadomość jego konkretnego stylu i charakteru jego prac. Podczas realizowania zlecenia dla firm liczę na zostawienie mi wolnej ręki w działaniu. Szanuję historię danych marek, ich estetykę i spójność, tak samo marka powinna decydować się na wybór moich prac ze względu na moją kreskę i określony styl. Oczywiście, muszę się też dostosować do pewnych wymogów marki i zlecenia, najważniejsza jest jednak przy tym wolność twórcza i charakterystyczny sposób tworzenia. Czasami nawet pismo, jeżeli stanowi istotny element ilustracji, podlega ocenie, zatwierdzeniu przez zamawiającego. Chcę mieć poczucie, że marka zdecydowała się na współpracę ze mną właśnie dlatego, że spodobał jej się mój styl. Marka nie może oczekiwać, że będę rysować imitując jakiś gatunek, że nie będę sobą; nie o to w tym chodzi, żeby ilustrator udawał styl innego artysty. Zawsze – niezależnie od tego, czy rysuję na pokazie, ilustruję hasło, czy też podczas specjalnego eventu tworzę ilustrację konkretnych obiektów – wszystko tworzę w swoim stylu. Współpraca z dużymi firmami polega przede wszystkim na szanowaniu siebie nawzajem i poważnym podejściu do realizowanych działań. Zresztą, decydując się na takie działania, marki też mają świadomość, że ilustrator ma dać „wartość dodatkową”, nie chodzi przecież o dokładne odzwierciedlenie rzeczywistości.
Czym według ciebie są obecnie dobra luksusowe i sam luksus? Czy w obecnym świecie nadmiaru wszystkiego możemy jeszcze mówić o dobrach luksusowych?
Luksus rozumiany w taki sposób, że z daleka jestem w stanie poznać markę danej rzeczy czy obecna aktualnie w modzie tzw. „logomania” zupełnie do mnie nie przemawia. Dla mnie luksus to przede wszystkim jakość. To rzecz – mam tu na myśli nie tylko modę – która w czasach nadprodukcji jest w stanie przetrwać dłużej niż jeden sezon. Trendy, szczególnie w modzie, są krótkotrwałe, luksusem jest więc ponadczasowość. Luksus to jakość. Kiedy zadałaś pytanie, najpierw pomyślałam o pędzlach – mam ich dużo, to narzędzia, które szybko się zużywają, ale mam słabość do tych wyjątkowo dobrze wykonanych. Ostatnio kupiłam dwa pędzle, które są z limitowanej i numerowanej serii, dokładnie tak jak dzieła sztuki. Taki rzemieślniczy luksus, jakościowy, bardzo na mnie działa. Tego typu przedmioty są i piękne, i użyteczne. Wiadomo, mogę rysować zwykłym ołówkiem na kartce papieru do drukarki, przyjemność sprawia mi jednak tworzenie wyselekcjonowanymi, rzemieślniczymi narzędziami. To jest dla mnie luksus, z głębszym znaczeniem niż torebka z widocznym logo. Mam słabość do jednego projektanta, Ricka Owensa: w jego ubraniach ciężko jest w ogóle odnaleźć metkę, ale z drugiej strony ma bardzo charakterystyczny i spójny styl, który mimo braku logo zawsze rozpoznam.
Ilustracja w Polsce przez długi czas była działaniem niszowym – duże marki i wydawnictwa rzadko korzystały z usług twórców specjalizujących się w tradycyjnych mediach. Jak to wygląda obecnie? Czemu twoim zdaniem marki zaczęły się powoli otwierać na nowe media, w tym na pracę ilustratorów?
Patrzę na to zupełnie inaczej. Paręnaście już lat temu, kiedy zaczynałam ilustrować, istniał „Bluszcz”, gazeta, która była w całości ilustrowana. To był pierwszy magazyn, z którym współpracowałam, byłam zresztą wtedy w szoku, że pismo może być w całości ilustrowane w taki artystyczny sposób. Obecnie, jeśli chodzi o ilustrację prasową, to mam wrażenie, że jest ona jedynie dodatkiem. Zresztą na rynku obserwuję mniej ilustracji, a więcej ilustratorów niż na przykład jeszcze 10 lat temu. Kiedyś ilustracji było więcej, przynajmniej jeśli chodzi o prasę. Obecnie jest więcej ilustracji, animacji, w kampaniach różnych marek pojawia się ona reklamowo. Marki, które nie są związane z designem czy sztuką, często sięgają po ilustrację w różnego rodzaju kampaniach, ale w przypadku prasy, która dość naturalnie powinna się kojarzyć z ilustracją – w końcu mamy tam tekst, który trzeba w jakiś sposób zobrazować – nie jest to obecnie popularna praktyka. Zresztą z racji braku miejsca kupuję teraz mniej gazet niż kiedyś, więc może też dlatego odnoszę takie wrażenie (śmiech).
W twoich działaniach często pojawia się autoportret i nawiązania do niego. Dlaczego? Jaki masz stosunek do samej siebie?
Kiedyś, kiedy się jeszcze uczyłam, potrzebowałam po prostu twarzy do ćwiczeń rysunkowych – moja twarz była ze mną zawsze, na dodatek mogłam z nią robić wszystko, co chciałam. Najłatwiej jest mi po prostu zapozować samej sobie. Mimo że jestem w stanie narysować postać modową z głowy, to przy rysowaniu jakichś wyobrażonych scen, przy podejściu bardziej surrealistycznym, muszę czasami zobaczyć, jak układają się w konkretnym ustawieniu stopy, ręce, czy jak wygląda mimika twarzy. To jest bardzo duże ułatwienie, mieć siebie pod ręką. Zresztą to nie jest tak, że maluje siebie dosłownie – korzystam ze swojej twarzy i ciała, ale maluję zupełnie inną postać. Często robię takie ćwiczenia na rozmalowanie, bo ciągle wydaje mi się, że to nie jest to… nie maluję dwa dni i już mi się wydaje, że nie jestem rozmalowana, bo nie mogę w pełni oddać tego, co mam w głowie. Najprościej wtedy jest malować samą siebie. Nie chodzi w tym o to, żeby robić podobne prace, choć jasne jest, że prace, w których korzystam ze swojego ciała, będą w jakiś sposób podobne. Zaraz po studiach stworzyłam cykl o twarzach-maskach: czarnych, rozciągniętych. Moje pierwsze autoportrety, jeszcze z czasów studenckich, polegały na odbijaniu pomalowanej na czarno twarzy na rozciągniętym prześcieradle, które potem było naciągane na blejtram. To była dla mnie najbardziej uczciwa forma autoportretu. Bez upiększania, przedstawiamy twarz taką, jaka jest. Gdybym miała zająć się tylko autoportretem, to pewnie szło by to właśnie w stronę naturalizmu baudelaire’owskiego, na studiach mocno ciągnęło mnie w takie rejony przedstawiania… Potem pojawiła się ilustracja mody, która niesamowicie mnie urzekła elegancją kreski czy plamą, która często jest ostateczna.
Wiem, że tworzysz właściwie cały czas. Jak wygląda ten proces? Czy podczas takich twórczych sesji słuchasz czegoś? Jakiegoś konkretnego rodzaju muzyki, audiobooków, podcastów?
Nie umiem pracować w ciszy. Próbowałam to zmienić w tym roku, ale nie byłam w stanie. Jestem bardzo audiobookowa, choć zdarza mi się też słuchać obrad sejmowych. Takie obrady trwają po osiem godzin i choć tego typu materiały nie pompują we mnie jakieś pozytywnej energii, to są długie, a ja po prostu lubię, kiedy „coś” do mnie mówi. Lubię też podcasty kryminalne, mam kilka swoich ulubionych, na przykład Kryminatorium czy podcast Tomasza Ławnickiego dla Na Temat. No dziwne są te rzeczy, którymi się napawam podczas malowania (śmiech). Czasami w tle lecą też materiały różnych grup urbexowych, bo mam obsesję na punkcie ruin, fascynują mnie też poniemieckie bunkry.
Co, oprócz mody i bunkrów, jest dla ciebie inspiracją do działania?
Faktycznie zbieram albumy modowe i albumy z ilustracjami, choć zdarza mi się kupić jakąś pozycję i przez długi czas jej nie otworzyć – po prostu muszę posiadać jakiś tytuł. Z kolei mało rzeczy oglądam na Instagramie, ilość treści tam po prostu mnie przeraża. Zresztą ja nie mam problemu ze znalezieniem inspiracji, trudność sprawia mi znalezienie czasu na tworzenie rzeczy niezwiązanych z żadnymi zleceniami, moich własnych. Cały czas mam w głowie zadania, które sama sobie wyznaczam, a oglądanie prac innych artystów może zaburzyć moje podejście. To jest zresztą częste w przypadku młodych twórców, którzy zachwycają się, zachłystują czyimś stylem, co często można zobaczyć właśnie na Instagramie. A jeśli chodzi o inspiracje czysto modowe, to na pewno Tim Walker, jego zamglono-magiczny świat był dla mnie niemalże gotowym obrazem. I oczywiście Alexander McQueen, temat, który od wielu lat mi towarzyszy. Najgorzej jest wtedy, kiedy czuję potrzebę malowania, ale nie do końca wiem, w jakiej formie chce stworzyć konkretną rzecz. Z jednej strony lubię rysować linią, z drugiej kocham plamę akwareli, tworzę też monotypie. Te światy trochę się różnią, jak na przykład w przypadku suchej igły, która nagle powróciła do mnie po latach.